[Odwołany] Psy Wojny 12h Oraczewice - Scenariusz

Witam!
Zapisy zamknięte! Z braku odpowiedniej ilości osób jestem zmuszony odwołać scenariusz.

[…]— Cholerna Afryka… — mruknął, ochlapując sobie twarz i jednocześnie oganiając się od moskitów. Ale był z siebie bardzo zadowolony. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że znalazł zarówno złoże naniesione, jak i rudę uranu Jedyny problem to sprawdzić, jaka będzie zawartość metalu w tonie skały. Tona czystego uranu kosztowała obecnie około 3300 dolarów, więc decyzja o tym, czy w sercu dżungli powstanie kopalnia wyposażona w nowoczesny sprzęt i zatrudniająca setki robotników, nie mówiąc już o wąskotorowej kolejce, która musiałaby połączyć kopalnię z wybrzeżem, należała do analityków i specjalistów od ekonomii górnictwa. A trudno było wyobrazić sobie bardziej odludne i niedostępne miejsce. Jak zwykle o wszystkim zadecydują funty, szylingi i pensy. Taki już jest ten świat. Mulrooney rozgniótł kolejnego moskita i wciągnął na siebie bawełnianą koszulkę.

Sześć dni później Jack Mulrooney oparł się o reling małego przybrzeżnego statku wyczarterowanego przez firmę i splunął za burtę, obserwując oddalający się brzeg Zangaro. — Przeklęte dranie!.. — warknął ponuro. Na piersi i grzbiecie miał kilka fioletowych sińców, jego policzek zaś zdobiła krwawa szrama, rezultat uderzenia kolbą karabinu, jakie otrzymał, kiedy hotel został zajęty przez żołnierzy.

„Hotel” było określeniem nieco na wyrost, gdyż po uzyskaniu przez Zangaro niepodległości ten reprezentacyjny niegdyś budynek przeistoczył się w coś w rodzaju domu noclegowego, ale przynajmniej był tam parking, gdzie Mulrooney zostawił starannie zamkniętą ciężarówkę, po czym wysłał depeszę. Zdążył w ostatniej chwili. Sześć godzin później wybuchło prawdziwe piekło. Z rozkazu prezydenta zamknięto port i lotnisko oraz zerwano wszelką łączność ze światem. Jack dowiedział się o tym, kiedy do hotelu wpadła grupa żołnierzy w łachmanach i wymachując trzymanymi za lufy karabinami zaczęła plądrować pokoje. Dopytywanie się, czego chcą, mijało się z celem, gdyż wrzeszczeli w jakimś niezrozumiałym języku — choć Mulrooneyowi wydawało się, że odróżnia kilka słów w dialekcie Vindu, którym posługiwali się jego robotnicy. Otrzymał dwa uderzenia kolbą, po czym zamachnął się pięścią. Cios był tak silny, że najbliższy żołnierz wylądował w połowie korytarza i runął bez przytomności na podłogę, pozostałych natomiast ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Na szczęście nie padły żadne strzały, głównie dlatego, że żołnierze woleli posługiwać się karabinami jak maczugami zamiast rozgryzać zasady działania tak skomplikowanych mechanizmów, jak spusty i bezpieczniki. […]

[…]Proszę opowiedzieć mi o swojej podróży do Zangaro.
— To rzeczywiście było jak za dawnych lat, proszę pana. Przez cały czas myślałem, że lada chwila zobaczę dzikusów z poprzekłuwanymi nosami.
— Doprawdy? Dobry Boże, cóż to za dziki kraj! Sir James Manson odchylił nieco głowę do tyłu, dzięki czemu Bryant nie dostrzegł pełnego uwagi skupienia w spojrzeniu pracodawcy, całkowicie nie na miejscu wobec pozornie swobodnego tonu.
— Zgadza się, proszę pana. To zakazane miejsce, od uzyskania niepodległości z każdym rokiem cofające się głębiej w średniowiecze. — Przypomniał sobie, co szef powiedział kiedyś na zebraniu z pracownikami firmy.
— Zangaro to klasyczny przykład na poparcie tezy, że w większości nowo powstałych afrykańskich państw rządzą ludzie, którzy nie mają kwalifikacji wystarczających do zarządzania miejskim wysypiskiem śmieci. W rezultacie, rzecz jasna, cierpi przede wszystkim przeciętny obywatel. Sir James poznał własne słowa, więc tylko uśmiechnął się lekko, wstał z fotela i podszedł do okna, by spojrzeć w dół na zatłoczone ulice.
— Kto tam rządzi? — zapytał cicho.
— Prezydent, a właściwie dyktator — odparł Bryant. Jego szklanka była już pusta.
— Nazywa się Jean Kimba. Pięć lat temu wygrał pierwsze i jedyne wybory — niektórzy twierdzą, że za pomocą terroru i czarów rzucanych na elektorat. To naprawdę zacofani ludzie, proszę pana. Większość z nich nie ma pojęcia, na czym polegają prawdziwe wybory. Teraz nie muszą już zaprzątać sobie tym głowy.
— Taki twardziel z tego Kimby?
— Nawet nie chodzi o to, proszę pana. On jest po prostu szalony. To obłąkany megaloman, a do tego prawdopodobnie paranoik. Rządzi państwem zupełnie sam, otoczony niewielką grupką potakujących zauszników. Gdy go zawiodą albo dadzą powód do podejrzeń, lądują w celach starych policyjnych koszar. Plotka głosi, że Kimba osobiście takich torturuje. Jeszcze nikt nie wyszedł stamtąd żywy.
— W jakim świecie przyszło nam żyć, Bryant? I pomyśleć, że w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ oni mają takie samo prawo głosu jak Wielka Brytania albo Ameryka! Z czyich rad korzysta przy sprawowaniu rządów?
— Z niczyich, naturalnie jeśli nie liczyć głosów. Tak przynajmniej twierdzą nieliczni biali, którzy tam jeszcze zostali.
— Głosów? — powtórzył ze zdziwieniem sir James.
— Tak, proszę pana. Twierdzi wszem i wobec, że kierują nim pozaziemskie głosy i że często rozmawia z samym Bogiem. Ostatnio poinformował nawet o tym cały korpus dyplomatyczny.
— Coś takiego! — mruknął Manson, w dalszym ciągu spoglądając na ruchliwe ulice.
— Czasem wydaje mi się, że popełniliśmy błąd zaznajamiając Afrykańczyków z koncepcją Boga. Teraz co najmniej połowa ich przywódców uważa się za Jego osobistych przyjaciół.
— Poza tym rządząc opiera się na zabobonnym strachu. Ludzie widzą w nim wielkiego jujit, czarownika czy kogoś w tym rodzaju. Utrzymuje ich w ryzach dzięki niesłychanemu terrorowi… […]

[…] — Ujmując rzecz najłagodniej jak tylko można — dodał Endean. — Na głównym placu nadal odbywają się rytualne publiczne egzekucje. Skazanego siekają maczetami na kawałki. Niezłe przyjemniaczki.

— A kto konkretnie stworzył ten raj na ziemi? Zamiast odpowiedzi Endean wydobył z teczki dużą fotografię i położył ją na mapie. Zdjęcie przedstawiało czarnoskórego mężczyznę w średnim wieku ubranego w czarny beret oraz mundur koloru khaki. Zostało wykonane prawdopodobnie podczas ceremonii zorganizowanej z okazji uzyskania niepodległości, gdyż w tle widać było kilku oficerów w mundurach kolonialnych, stojących u stóp schodów okazałej budowli. Twarz pod beretem była szczupła i pociągła, przeorana dwiema bruzdami, a kąciki ust opuszczone, jakby ich właściciel wyrażał głęboką dezaprobatę. Najbardziej jednak zwracały uwagę oczy. Były szkliste i wpatrzone w jakiś niewidzialny punkt, czyli takie, jakie są zwykle oczy fanatyków.

— To ten człowiek — powiedział Endean. — Kompletnie zwariowany i jadowity jak grzechotnik. Afrykański Papa Doc. Komunikujący się z duchami wizjoner, wyzwoliciel spod jarzma białego człowieka, wybawca swojego ludu, oszust, złodziej, szef policji i kat torturujący wszystkich podejrzanych, powiernik Opatrzności, jasnowidz, Wszystko Co Najlepsze, Jego Ekscelencja , prezydent, pułkownik Jean Kimba.

Sir James Manson przyjrzał się uważnie twarzy człowieka, który nic o tym nie wiedząc, miał w swoich rękach skarb wartości dziesięciu miliardów dolarów. Ciekawe, czy ktokolwiek zauważy, że ktoś taki zniknął z powierzchni ziemi? — pomyślał.[…]

[…] Nie odezwał się ani słowem, ale wysłuchawszy Endeana postanowił zorganizować to zniknięcie.
Sześć lat wcześniej kolonialne mocarstwo, władające ziemią zwaną dziś Zangaro, postanowiło obdarzyć ją niepodległością. Do podjęcia tej decyzji w znacznej mierze przyczynił się nacisk wywierany przez światową opinię publiczną. Mimo że miejscowa społeczność nie miała żadnych samorządowych doświadczeń, pośpiesznie rozpoczęto przygotowania, wyznaczając na następny rok termin pierwszych wolnych wyborów.

W zamieszaniu, jakie zapanowało, powstało pięć partii politycznych, z tego dwie plemienne — jedna reprezentowała interesy Vindu, druga Cajów. Trzy pozostałe przygotowały własne programy wyborcze, udając, że pragną dotrzeć do narodu ponad plemiennymi podziałami. Jedna z nich miała charakter konserwatywny, na jej czele zaś stał człowiek służący od wielu lat kolonialistom i mocno przez nich popierany. Obiecywał, że utrzyma ścisłe związki z metropolią, która między innymi gwarantowała stabilność miejscowego pieniądza i kupowała całą produkcję eksportową. Druga partia, o orientacji centrowej, była mała i słaba, a kierował nią intelektualista — profesor, który studiował kiedyś w Europie. Trzecia głosiła niezwykle radykalne hasła, a jej przywódcą był Jean Kimba, mający za sobą wiele lat spędzonych w więzieniu.

Na długo przed wyborami dwaj spośród jego obecnych doradców — podczas studiów w Europie obaj nawiązali kontakty z Rosjanami, a potem otrzymali stypendia na Uniwersytecie Lumumby w Moskwie — udali się potajemnie do Europy, gdzie od wysłanników Kremla otrzymali znaczną sumę oraz sporo rad bardzo szczególnej natury. Dzięki tym pieniądzom Kimba i jego ludzie mogli utworzyć paramilitarne oddziały z członków plemienia Vindu, całkowicie ignorując Cajów. Wkrótce potem oddziały te przystąpiły do dzieła w głębi kraju, gdzie nikt nigdy nawet nie słyszał o policji, i zaczęły kolejno odwiedzać wszystkich klanowych przywódców Vindu. Trzeba było stosów, na których żywcem kilku spalono, i kilkunastu wydłubanych oczu, żeby wodzowie zrozumieli, co właściwie starano się im przekazać.

W dniu wyborów polecili swoim ludziom głosować na Kimbę — kierując się prostą i sprawdzoną logiką, w myśl której zawsze należy popierać silniejszego, bo ten może się krwawo zemścić. Kimba zwyciężył dzięki przygniatającej przewadze liczebnej plemienia Vindu, a jego tryumf był tym większy, że niektórzy wodzowie celowo zawyżali liczbę mieszkańców swoich wiosek, kolonialni urzędnicy zaś opierali swoje wyliczenia na danych zgłaszanych przez klanowych przywódców.

Metropolia całkowicie pokpiła sprawę. Zamiast wziąć przykład z Francuzów i już w pierwszych wyborach zapewnić zwycięstwo swojemu protegowanemu, a zaraz potem błyskawicznie zawrzeć z byłą kolonią sojusz obronny i wysłać oddział spadochroniarzy, którego obecność pieczętowałaby władzę prozachodniego prezydenta, Europejczycy pozwolili wygrać swojemu największemu wrogowi. Miesiąc po wyborach Jean Kimba został zaprzysiężony jako pierwszy prezydent Zangaro. […]

W pierwszym poście pojawił się link do mapy scenariusza.

[…] Dalej wszystko potoczyło się według dobrze znanego schematu. Cztery pozostałe partie zostały zdelegalizowane za „wrogą działalność”, ich przywódcy aresztowani pod sfabrykowanymi zarzutami. Wszyscy zginęli w więzieniu, przekazawszy uprzednio fundusze partyjne wyzwolicielowi Kimbie. Armię kolonialną i policję rozwiązano, jak tylko powstały zalążki nowego wojska, składającego się wyłącznie z ludzi Vindu. Zwolnionym do cywila żołnierzom wywodzącym się z plemienia Caja, którzy tworzyli trzon kolonialnej żandarmerii, nowe władze zapewniły transport do miejsca stałego zamieszkania.
Sześć ciężarówek opuściło stolicę i zatrzymało się w ustronnym miejscu nad rzeką Zangaro, a w chwilę potem rozległ się terkot pistoletów maszynowych. W ten sposób pozbyto się wyszkolonych Cajów. W stolicy niemal wszyscy policjanci i celnicy także pochodzili z plemienia Caja. Nie represjonowano ich, ale odebrano broń i amunicję. Cała władza znalazła się w rękach armii składającej się wyłącznie z ludzi Vindu i nastała era terroru. Na to wszystko trzeba było zaledwie osiemnastu miesięcy.
Jednocześnie rozpoczęto konfiskatę majątków, oszczędności i nieruchomości kolonistów, co doprowadziło do błyskawicznego upadku gospodarki. Tubylcy nie byli w stanie zapewnić choćby w miarę sprawnego działania nielicznych zakładów przemysłowych, a plantacje przeszły na własność partyjnych towarzyszy Kimby.
Po ucieczce białych kolonistów do kraju przybyła garstka techników wysyłanych przez ONZ, ale i oni szybko wyjechali, przerażeni mnożącymi się aktami przemocy.
Wystarczyło kilka spektakularnych aktów terroru, by potulnych Cajów zmusić do całkowitego posłuszeństwa. Po drugiej stronie rzeki, w krainie Vindu, surowe represje spotkały tych nielicznych szefów wiosek, którzy mieli odwagę dopominać się o spełnienie przedwyborczych obietnic. Reszta Vindu po prostu zaszyła się w dżungli. Mogli sobie na to pozwolić, gdyż wydarzenia w stolicy nigdy nie wpływały w żaden sposób na ich sytuację.
Kimba wraz z grupą popleczników, popierany przez armię i niebezpiecznych nastolatków z młodzieżowej organizacji partyjnej, rządził bez przeszkód, kierując się wyłącznie chęcią zagarnięcia jak największego zysku. Niektóre ze stosowanych przez niego metod mogły przyprawić o zawrót głowy. […]

[…] W ciągu pięciu lat, które minęły od uzyskania niepodległości, cała opozycja została wymordowana lub zmuszona do emigracji; ci, którym udało się wyjechać, mogli uważać się za szczęściarzy.
W rezultacie w państwie nie pozostał ani jeden lekarz, inżynier ani specjalista w jakiejkolwiek dziedzinie. I tak nigdy nie było ich zbyt wielu, a Kimba uważał wszystkich wykształconych ludzi za potencjalnych oponentów.

Dyktator panicznie lękał się zamachu, w związku z czym od dłuższego czasu w ogóle nie wyjeżdżał z kraju. Rzadko nawet opuszczał pałac, a jeśli już, to otoczony gigantyczną eskortą. Na jego rozkaz zarekwirowano wszelkiego rodzaju broń, łącznie z myśliwskimi sztucerami i dubeltówkami, co doprowadziło do dalszego zmniejszenia podaży żywności obfitującej w proteiny. Zakazano także importu prochu strzelniczego i amunicji, więc nawet ci, którym udało się zachować archaiczne strzelby, nie mogli zrobić z nich użytku. W stolicy zabroniono pokazywać się z maczetą u boku, a za nieprzestrzeganie tego zakazu groziła kara śmierci. […]

[…] — Jeszcze jedna sprawa: twój raport jest bardzo wyczerpujący i szczegółowy, z wyjątkiem jednej dziedziny — wojskowości. Muszę mieć dokładną analizę sytuacji wojskowej oraz plany instalacji militarnych w okolicach pałacu prezydenckiego i w całej stolicy. Liczba żołnierzy, policjantów, ochroniarzy, gdzie kwaterują, jak są wyszkoleni, jakie mają doświadczenie, jak długo mogą się utrzymać w razie zmasowanego ataku, uzbrojenie, rezerwy, lokalizacja arsenału, liczba strażników na zewnątrz, ile jest transporterów opancerzonych i artylerii, czy mają jakichś rosyjskich doradców, czy poza Clarence są jakieś odwody, jednym słowem —wszystko.

Endean wpatrywał się w szefa ze zdumieniem. Wyrażenie „w razie zmasowanego ataku” dźwięczało mu jeszcze w uszach. Co on zamierza, do stu diabłów? — zastanawiał się, ale na twarzy nie drgnął mu nawet jeden mięsień. — To będzie wymagało złożenia tam osobistej wizyty, proszę pana.

— Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Masz drugi paszport, wystawiony na inne nazwisko?

— Nie, proszę pana. Zresztą obawiam się, że nie mógłbym dostarczyć panu tych informacji. Tutaj trzeba kogoś obeznanego ze sprawami wojskowymi, w dodatku dysponującego znajomością afrykańskich armii. Nigdy nie służyłem w wojsku i nie mam pojęcia o tych rzeczach.

Manson ponownie znalazł się przy oknie i spoglądał na krajobraz City. — Wiem o tym — powiedział łagodnie. — Taki raport może sporządzić tylko żołnierz.

— Boję się, proszę pana, że żaden zawodowy wojskowy nie zgodzi się wziąć udziału w takiej misji. Za żadne pieniądze. Poza tym z wpisanym do paszportu zawodem zbytnio zwracałby na siebie uwagę. Skąd wezmę kogoś, kto zna się na militariach i zechciałby polecieć do Zangaro?

— Są tacy ludzie — odparł Manson. — Najemnicy. Walczą dla tego, kto im dobrze zapłaci. Jestem gotów to zrobić. Znajdź mi najemnika z inicjatywą i głową na karku. Najlepszego w Europie. […]

[…]— Panie prezydencie, otrzymałem wiadomość od mojego rządu, że raport zawierający wyniki badań geologicznych, przesłany ostatnio do Zangaro przez pewną brytyjską firmę, może nieco rozmijać się z prawdą. Mam na myśli badania przeprowadzone kilkanaście tygodni temu przez Manson Consolidated z Londynu.

Lekko wyłupiaste oczy Kimby wpatrywały się tępo w rosyjskiego dyplomatę. Nie sposób było stwierdzić, czy prezydent orientuje się w sprawie, która sprowadziła Dobrowolskiego do pałacu. Ambasador przedstawił w skrócie treść raportu dostarczonego przez niejakiego pana Bryanta na ręce ministra zasobów naturalnych.

— Otrzymałem polecenie poinformowania Waszej Ekscelencji, że zdaniem mojego rządu raport ów przemilcza prawdziwe wyniki badań przeprowadzonych w rejonie Gór Kryształowych. Umilkł, zdając sobie sprawę, iż powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Kiedy Kimba wreszcie przemówił, nadal zachowywał się całkiem spokojnie. Dobrowolski znów odetchnął z ulgą.

— Na czym polegają braki raportu? — zapytał cicho prezydent.

— Nie znamy wszystkich szczegółów, Wasza Ekscelencjo, ale możemy przypuszczać, że skoro brytyjska firma nie zwróciła się do Zangaro z prośbą o przyznanie jej koncesji wydobywczych, z przedstawionego przez nią raportu wynika zapewne, że na terenach objętych poszukiwaniami nie natrafiono na żadne cenne złoża. Prawdopodobnie na tym właśnie polega jego nieprawdziwość. Krótko mówiąc, Brytyjczycy uznali, że nie powinni informować Waszej Ekscelencji o prawdziwych wynikach badań.

W gabinecie znowu zapadło długie milczenie. Ambasador w każdej chwili spodziewał się wybuchu dzikiego gniewu, ale nic takiego nie nastąpiło.

— Oszukali mnie… — szepnął Kimba.

— Rzecz jasna, Wasza Ekscelencjo — wtrącił pośpiesznie Dobrowolski — całkowitą pewność uzyskamy dopiero wtedy, kiedy wyślemy w ten rejon naszą ekipę badawczą, która odnajdzie i pobierze próbki skał.Dlatego właśnie zostałem upoważniony przez mój rząd, aby najpokorniej prosić Waszą Ekscelencję o wyrażenie zgody na przybycie do Zangaro specjalnej grupy, w celu przeprowadzenia rekonesansu na terenach badanych wcześniej przez brytyjskiego inżyniera.

Przetrawienie propozycji zajęło Kimbie bardzo dużo czasu. Wreszcie skinął głową.

— Zgoda — powiedział.

Dobrowolski ukłonił się nisko. Towarzyszący mu Wołków, oficjalnie drugi sekretarz ambasady, a w rzeczywistości rezydent GRU, rzucił mu znaczące spojrzenie.

— Druga sprawa dotyczy pańskiego osobistego bezpieczeństwa, panie prezydencie — powiedział Dobrowolski. Nareszcie udało mu się zyskać zainteresowanie dyktatora. Ten temat Kimba traktował bardzo poważnie. Podniósł raptownie głowę i rozejrzał się podejrzliwie po gabinecie. Trzej zangaryjscy doradcy, stojący za Rosjanami, zatrzęśli się jak podczas ataku febry.

— Moje bezpieczeństwo? — zapytał Kimba szeptem.

— Przede wszystkim chciałbym jeszcze raz podkreślić wielką troskę rządu rosyjskiego ,zainteresowanego żywotnie tym, aby Wasza Ekscelencja mogła w dalszym ciągu prowadzić Zangaro ścieżką pokoju i postępu, tak nieomylnie wyznaczoną przez Waszą Ekscelencję. — Pochlebstwa nie wywołały najmniejszej reakcji. Kimba był do nich przyzwyczajony; stanowiły nieodłączny składnik ceremoniału.

— Aby zagwarantować całkowite bezpieczeństwo cennej osobie Waszej Ekscelencji, mając na względzie niedawną zdradę jednego z wysokich oficerów, z całym należnym szacunkiem ponownie proponuję, aby kilku pracowników naszej ambasady mógło zamieszkać w pałacu i służyć pomocą ludziom strzegącym spokoju Waszej Ekscelencji.

Wzmianka o „zdradzie” pułkownika Bobiego wytrąciła Kimbę z transu. Jego ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz — nie wiadomo, strachu czy wściekłości — po czym zaczął mówić, najpierw cicho i powoli, potem coraz szybciej i głośniej, miotając wściekłe spojrzenia na obecnych w gabinecie Zangaryjczyków. Po kilku zdaniach przerzucił się na dialekt Vindu, który rozumieli jedynie tubylcy, ale Rosjanie i tak domyślali się, czego dotyczy przemowa: wszechobecnego zagrożenia zdradą i spiskiem, ostrzeżeń przesyłanych dyktatorowi z zaświatów, jego umiejętności zaglądania w ludzkie dusze i odkrywania wszelkich podłych knowań, zduszenia ich w zarodku i krwawego rozprawienia się z tymi, którzy śmieli o nich myśleć. Prezydent przemawiał niemal pół godziny, po czym uspokoił się i przeszedł z powrotem na język zrozumiały dla gości z rosyjskiej ambasady.

Kiedy wreszcie dwaj Rosjanie wyszli z pałacu i wsiedli do czekającego na nich samochodu, byli mokrzy jak szczury — częściowo z powodu upału, ponieważ pałacowa klimatyzacja uległa znowu awarii, a częściowo z wrażenia, jakie zawsze wywierał na nich Kimba. […]